Politykom można, a nawet należy wybaczać błędy. Zwłaszcza jeśli się do nich przyznają. Sobotnie wystąpienie premier Beaty Szydło, późniejsze chaotyczne poszukiwanie kontaktu z dziennikarzami przez marszałka Senatu Stanisława Karczewskiego i jego zapewnienia, że PiS nie chce limitować dostępu do Sejmu, wszystko to wskazuje, że PiS zdaje sobie sprawę z popełnionego błędu.
Mało kto jednak wierzy, że to był tylko błąd. Rządzącym nie udało się przekonać mediów, że zależy im wyłącznie na „ucywilizowaniu pracy dziennikarzy". Intencje są w tej sprawie niestety kwestią trzeciorzędną i nawet jeśli – w jakimś głębokim zamyśle – kierowano się z gruntu uczciwym motywem, komunikat, jaki otrzymało społeczeństwo, był jednoznaczny: PiS utrudnia dziennikarzom wstęp do Sejmu, co – zdaniem 70 proc. ankietowanych przez IBRIS – ograniczy dostęp obywateli do informacji o pracach parlamentu. Ogromna większość redakcji solidarnie oprotestowała planowane zmiany. Opozycja protest dziennikarzy zinstrumentalizowała i przerobiła na paliwo polityczne. Chaos w Sejmie skończył się okupacją mównicy i głosowaniami w Sali Kolumnowej, które budzą zastrzeżenia konstytucjonalistów. Na dodatek doszło do protestów przed Sejmem i interwencji policji. Efekt? Kryzys polityczny jak po wybuchu bomby atomowej.