Prezydent mówił więc o tym, że „suwerenność i niepodległość Ukrainy są dla Polski jedną ze spraw absolutnie kluczowych", a „obecność Ukrainy na szczycie NATO w Warszawie w przyszłym roku powinna być jednoznaczna".
Za tymi wielkimi słowami kryje się jednak prawda zdecydowanie mniej budująca. Podobnie jak w maju tego roku na szczycie Partnerstwa Wschodniego w Rydze premier Ewa Kopacz nie zdołała uzyskać dla Ukrainy obietnicy członkostwa w Unii Europejskiej nawet w odległej przyszłości, tak i latem przyszłego roku Andrzej Duda nie uzyska dla wschodniego sąsiada nawet mglistej deklaracji przystąpienia do NATO.
Polska w dramatycznym tempie zaczęła tracić wpływ na politykę Zachodu wobec Ukrainy już wiosną zeszłego roku, gdy okazało się, że obietnice złożone Ukraińcom w polsko-szwedzkim programie Partnerstwa Wschodniego nie mają wielkiego odbicia w rzeczywistości. Brak poważnego zaangażowania finansowego i pomocy wojskowej ze strony Warszawy ostatecznie przekonały Petra Poroszenkę, że wsparcia lepiej szukać w krajach, które mają wpływ na decyzje Kremla – w Niemczech i Francji.
Tego miernego bilansu pozostawionego przez poprzedników nowy rząd nie potrafi zmienić. Przeciwnie, w czasie kampanii wyborczej liderzy PiS o Ukrainie woleli milczeć, bo dla prawicowych wyborców to temat drażliwy. A pogarszające się stosunki między Warszawą a Brukselą utwierdzają Poroszenkę w przekonaniu, że to nie Duda powinien być jego głównym sojusznikiem w Unii. Jego wpływy we Wspólnocie są bowiem ograniczone.
Polski prezydent w pewnym sensie sam to zresztą w Kijowie przyznał. Oświadczył, że „trzeba dążyć z całych sił" do wprowadzenia w życie umowy z Mińska. A przecież jeszcze wiosną w kampanii wyborczej ostro krytykował to dziecko francusko-niemieckiej dyplomacji i domagał się włączenia Polski do grupy państw, które negocjują z Władimirem Putinem pokój na Ukrainie.