Lepiej rozmawiać, nawet się sprzeczać, niż pisać aroganckie listy – jak do niedawna mieli w zwyczaju przedstawiciele polskiego rządu. Zarówno Jagland, jak i Timmermans są głównymi aktorami działań europejskich instytucji w sprawie praworządności w Polsce. Dlatego dobrze, że rząd zaprosił ich do naszego kraju i zaprezentował swój punkt widzenia na kryzys konstytucyjny. Zwłaszcza że Jagland i Timmermans z zadowoleniem przyjęli fakt, iż Jarosław Kaczyński siadł z przedstawicielami opozycji do rozmów na temat rozwiązania kryzysu.
Ale to tyle dobrych wiadomości. Choć to dobrze, że rozmowy z zagranicznymi gośćmi były konstruktywne, lepiej by było, gdyby do takich wizyt w ogóle nie musiało dochodzić. „Wstawanie z kolan" nie miało chyba polegać na tym, że najważniejsze osoby w państwie muszą się tłumaczyć Komisji Europejskiej, Radzie Europy, prezydentowi Stanów Zjednoczonych czy senatorom USA i przekonywać, iż Polska wciąż jest demokratycznym państwem.
Druga wiadomość jest dla PiS zła. I Jagland, i Timmermans uznali, że warunkiem kompromisu jest publikacja marcowego wyroku Trybunału Konstytucyjnego. Bez tego – ich zdaniem – trójpodział władzy (a więc demokratyczne procedury) nie działa.
Tymczasem PiS nie chce się wycofać ze zmian dotyczących TK. Dlatego gra na czas. I ta gra na razie jest skuteczna. Problem polega na tym, że dobrą wolę pozorować można tylko przez pewien czas. Prowadząca kontrolę praworządności w Polsce Komisja Europejska powie wreszcie: „sprawdzam", i zapyta o efekty dialogu. Jeśli PiS do tego czasu nie wypracuje w Sejmie propozycji wycofania się w jakiejś części z przegłosowanych w grudniu zmian w ustawie o TK (a takie propozycje ze strony partii rządzącej słychać coraz częściej), sprawa wróci do punktu wyjścia. Nie da się grać na czas w nieskończoność.