We wtorek w Warszawie z prezesem PiS spotka się Angela Merkel. W ten sposób kanclerz pokaże, że Kaczyńskiego nie można porównywać z Marine Le Pen czy Geertem Wildersem, że to nie jest populistyczny polityk, który chce zniszczyć Unię, ale potencjalny partner, z którym można Wspólnotę ratować.

W Berlinie zdecydowano się na ten śmiały gest, bo czasy są wyjątkowe. Merkel uważa, że po raz pierwszy od 60 lat samo istnienie Wspólnoty jest zagrożone z powodu złego przykładu, jakim jest Brexit, buntu wyborców przeciw elitom, niepewnego prezydenta w USA, agresywnej Rosji. W takiej chwili trzeba szukać sojuszników, a nie mnożyć wrogów.

Niemcy nie oczekują ze strony Polski zasadniczych poświęceń. Chodzi bardziej o zmianę tonu wypowiedzi polskich przywódców, zrobienie przez nich kroku w kierunku unijnego kompromisu. Budowanie sojuszu krajów Europy Środkowej nie przeciw Berlinowi, tylko dla umocnienia integracji. Zaniechanie antyimigracyjnej retoryki, nawet jeśli w praktyce oznaczałoby to tylko przyjęcie symbolicznej liczby uchodźców. Gest w sprawie Trybunału Konstytucyjnego, aby Bruksela nie poczuła się upokorzona, a Unia mogła pozostać wspólnotą wartości. Odłożenie planów zmiany unijnych traktatów, które mogłyby doprowadzić do jeszcze większego paraliżu UE.

Wyjście naprzeciw Niemcom w tych obszarach powinno Polsce przyjść tym łatwiej, że w może mniej symbolicznych, ale bardziej fundamentalnych kwestiach, jak polityka wobec Rosji, europejska obrona czy uratowanie jednolitego rynku, jesteśmy z Berlinem zgodni.

Tu nie chodzi o prezent dla Merkel przed jesiennymi wyborami do Bundestagu. Raczej o ochronę jak najbardziej podstawowych interesów naszego kraju. Jeśli Unia się rozpadnie albo stanie się pustą strukturą, mało kto straci na tym tak bardzo jak Polska. Kaczyński musi to rozumieć.