Obecnie do rangi polskiego sukcesu na arenie międzynarodowej urasta fakt, że Departament Stanu zaprzecza, jakoby stosunki USA z Polską miały zostać zamrożone – co wynikało z notatki ze spotkania polskich dyplomatów ze współpracownikiem amerykańskiego sekretarza stanu, Rexa Tillersona, o której napisał Onet.
Warto jednak zauważyć, że zdementowanie tej informacji zajęło USA kilkanaście godzin – ambasada USA w Polsce i Departament Stanu długo milczały w tej sprawie, pozwalając, by temat nabrał rozgłosu. Po drugie – amerykańskiemu dementi w sprawie sankcji, jakimi mieliby być objęci najwyżsi przedstawiciele polskiego państwa, towarzyszy przypomnienie, że problem istnieje. – Chcę jasno powiedzieć, że mamy zastrzeżenia dotyczące ustawodawstwa i wyrażaliśmy się w tej sprawie bardzo jasno – powiedziała Heather Nauert. W języku dyplomacji takie słowa są równoznaczne ze stwierdzeniem: jesteśmy wściekli.
Polska ws. nowelizacji ustawy o IPN zachowała się bowiem tak, jakby jej przyjęcie było kwestią być albo nie być naszego kraju. Zignorowanie protestów Izraela i – przede wszystkim – USA mogłoby świadczyć o tym, że według polskich władz bez nowelizacji ustawy zagrożona będzie nieomal nasza suwerenność. Tymczasem zaraz po tym jak – wbrew całemu światu – ustawę przyjęto, politycy obozu rządzącego zaczęli mówić, że ustawa owszem, wejdzie w życie, ale przecież nikt nie będzie jej na razie stosował w oczekiwaniu na werdykt Trybunału Konstytucyjnego, do którego prezydent skierował nowe prawo jednocześnie je podpisując. To z kolei wskazuje, że może sprawa nie była jednak aż tak gardłowa i z przyjmowaniem przepisów, jakkolwiek moralnie uzasadnione by one były, można było trochę poczekać nie rujnując jednocześnie stosunków z najważniejszym dla obecnego rządu sojusznikiem.
Dla USA postawa Polski jest zapewne niezrozumiała. Waszyngton musiał odnotować, że obecna ekipa rządząca utrzymuje dość chłodne relacje z Brukselą, jednocześnie podkreślając wagę polsko-amerykańskiego sojuszu. A taki układ międzynarodowych relacji kazałby spodziewać się, że w sytuacji, gdy USA (zapewne w imię relacji z innym swoim ważnym sojusznikiem, Izraelem) wyśle sygnał, iż nowe przepisy należałoby jeszcze raz przemyśleć, to Warszawa odczyta go właściwie i usiądzie do stołu rozmów szukając jakiegoś konsensusu. Tymczasem nieoczekiwanie ze strony polityków partii rządzącej w Polsce zaczęły płynąć słowa o tym, że „obce ambasady nie będą pisać prawa w Polsce” a ustawa została błyskawicznie przyjęta przez Sejm i Senat. Jako że jednocześnie nic nie wskazuje na to, aby temu uporowi ws. nowelizacji ustawy o IPN miała towarzyszyć jakaś reorientacja polskiej polityki zagranicznej – Amerykanie mają prawo być zaskoczeni . Dlatego niewątpliwie do Polski płyną sygnały – których pokłosiem jest zapewne notatka, która wywołała tyle zamieszania – sprowadzające się do pytania: „Czy wy rozumiecie co robicie?”.
Sytuacja geopolityczna Polski wygląda bowiem obecnie następująco. Na wschodzie – wiadomo – relacje Polski z Rosją są zamrożone, a relacje NATO z Rosją zaczynają przypominać realia zimnej wojny. Na południu – mgliste rojenia o Trójmorzu, które na razie jest konstruktem myślowym i sojusz z Viktorem Orbanem, który sprawdza się w naszych zmaganiach z UE, ale nie jest jasne, czy sprawdzi się w ewentualnych sporach z Rosją, z którą Budapeszt łączą bardzo ciepłe relacje. Na zachodzie mamy Niemcy, które politycy partii rządzącej lubią demonizować, szturchać, pouczać – i jeszcze domagać się od nich reparacji. Nieco dalej Brukselę – którą oskarżamy o godzenie w naszą podmiotowość. Dobrze, że na północy jest Bałtyk – dzięki czemu przynajmniej na tym odcinku sytuacja wygląda stabilnie. I do tego wszystkiego rząd funduje sobie kłótnię z USA.
Jeśli w tym szaleństwie jest metoda, to czas może wyjaśnić nam wszystkim: jaka?