Pierwsza dekada XXI wieku była czasem rozwoju tzw. ekspedycyjnych możliwości polskiej armii, czego ukoronowaniem było utworzenie niezbyt licznej (teoretycznie 120-tysięcznej, w rzeczywistości liczącej mniej niż 100 tysięcy żołnierzy) armii zawodowej. Cel był jasny – chcieliśmy mieć „reprezentacyjne” siły zbrojne, które mogą skutecznie wspomagać sojuszników w działaniach na dalekich frontach – bo doświadczenia pierwszej dekady XXI wieku pokazywały, że to właśnie tam walczą dziś państwa Zachodu.
Tezę o końcu historii jeśli chodzi o wojny w Europie zakwestionowała jednak Rosja. O ile jeszcze wojna z Gruzją była mimo wszystko, z europejskiego punktu widzenia, dość egzotyczna, o tyle oderwanie Krymu od Ukrainy i późniejsza eskalacja konfliktu, która objęła Donbas, rozgrywała się już tuż pod nosem NATO. Nagle wszyscy przypomnieli sobie, że wojna jest przecież tylko przedłużeniem polityki. A cel Rosji Władimira Putina wydaje się jasny: wywrócić stolik, rozdać na nowo karty i zapewnić, by w ręku Rosji było jak najwięcej Asów.
Pod tym względem Macierewicz ma rację – o czym świadczy również np. przywrócenie poboru przez Szwecję, czy powiększenie liczebności Bundeswehry przez Niemcy, a także naciski Waszyngtonu, by kraje NATO nie szukały oszczędności w budżetach wojskowych. Stąd decyzja o budowie wojsk obrony terytorialnej czy zapowiedziane przez MON zwiększenie liczebności armii są naturalną reakcją na zmianę sytuacji geopolitycznej. Si vis pacem, para bellum – jak się okazuje od czasów Wegecjusza, który sformułował tę radę w IV w n.e., niewiele się zmieniło.
Cel postawiony przed polską armią przez Macierewicza, w ramach nowej Koncepcji Obronnej RP, jest jednak niepokojąco ambitny. Szef MON przekonuje, że w perspektywie 12 lat Polska będzie w stanie sama obronić swoje terytorium, a uczestnictwo w NATO będzie tę zdolność do obrony jedynie „ubezpieczać i wzmacniać”. Co złego w ambitnych planach? Ano to, że mogą one niebezpiecznie zachwiać poczuciem rzeczywistości.
A rzeczywistość skrzeczy. Jak na razie Polska nie radzi sobie z wymianą śmigłowców – zapowiadanych przez szefa MON Black Hawków będących alternatywą dla odrzuconych Caracali jak nie było, tak nie ma. Większość naszej floty kwalifikuje się do tego, by chwalić się nią w muzeum. Brakuje nam nowoczesnych środków obrony przeciwlotniczej, I nic nie wskazuje na to, abyśmy mieli wejść w posiadanie broni atomowej, której Rosji (a więc naszemu potencjalnemu przeciwnikowi) nie brakuje. A przecież są jeszcze poważne dysproporcje w liczebności lotnictwa i wojsk pancernych – bynajmniej nie na naszą korzyść.