Schulz mierzy wysoko. Ma nadzieję, że szef niemieckich socjaldemokratów Sigmar Gabriel spali się teraz politycznie jako konkurent Angeli Merkel do fotela kanclerza. To otworzyłoby Schulzowi drogę do urzędu kanclerskiego w następnym wyborczym rozdaniu.
Nie wiem, czy ten pomysł obecnego przewodniczącego europarlamentu się powiedzie. Nie darzę go sympatią, więc nie będę mu kibicował. Ciekawe jest co innego – że polityk tak mocno utożsamiany z europejskim, brukselskim establishmentem rezygnuje z reelekcji na w miarę pewną unijną posadę, by wrócić do własnej, narodowej polityki. To posunięcie wyraża słuszną intuicję, że w najbliższym czasie na przyszłość Europy istotny wpływ będą miały przemiany zachodzące w polityce oraz życiu społecznym państw członkowskich, a nie decyzje podejmowane w Brukseli. Unia będzie się musiała do tej nowej sytuacji dostosować, jeśli ma przetrwać.
To jednak wciąż z trudem dociera do unijnych polityków i urzędników. Nadal żyją oni w przekonaniu, że są animatorami realnych zmian. W ich świecie przyszłość Europy wciąż zależy od nowych unijnych strategii, od podejmowanych inicjatyw, od wydawanych dyrektyw. Są przekonani, że w sytuacji kryzysu UE powinna robić więcej, proponować wspólne rozwiązania, wykazywać się przydatnością. Liczą na to, że efekty integracji, nawet jeśli są kompletnie nieprzemyślane i niepotrzebne, jak choćby decyzje dotyczące kryzysu imigracyjnego, będą uzasadniać przydatność Unii w oczach obywateli państw członkowskich. Jest to legitymizacja przez efekt.
Myślę jednak, że takie podejście mija się coraz bardziej z rzeczywistością. Obywatele państw członkowskich prawdopodobnie nie oczekują wcale od UE, by robiła więcej, by tworzyła nowe strategie i podejmowała decyzje, na które i tak nie mają wpływu i których nie mogą kontrolować. Być może dzisiaj głównym oczekiwaniem wobec Unii jest przede wszystko to, by nie szkodziła.
Autor jest profesorem Collegium Civitas