Nawet Angela Merkel oświadczyła wprost, że nie zgadza się z amerykańskim prezydentem. Za to nie szczędzono u naszych zachodnich sąsiadów zachwytów dla Emmanuela Macrona, którego po przemówieniu na Zgromadzeniu Ogólnym okrzyknięto anty-Trumpem. Faktycznie oba wystąpienia były jak ogień i woda.
Trump w jednoznaczny sposób i bez ogródek ponazywał rzeczy po imieniu, wskazując na państwa, które stanowią największe zagrożenie dla światowego pokoju. Kilkakrotnie odwołał się do dziedzictwa Harry'ego Trumana i zarysował wizję stosunków międzynarodowych zbudowanych na zasadach liberalnego nacjonalizmu: każdy naród ma prawo do własnego miejsca pod słońcem, pod warunkiem że będzie pokojowo współpracował z innymi. Na tym tle Macron wyszedł na obrońcę hipokryzji starego ładu: dużo pięknych słów, mało konkretnych działań – najlepiej, żeby zostało tak, jak było, czyli żeby bez większego wysiłku czy ryzyka Zachód mógł nadal głosić swoje kazania w imieniu wszystkich z pozycji moralnej wyższości.