Każdy tego rodzaju sygnał daje nadzieję, że polska polityka wschodnia wróci w stare bezpieczne koleiny, a my odzyskamy inicjatywę, jaką Rzeczpospolita miała na Wschodzie przez kilkanaście lat, zanim zaczęła ją tracić równo trzy lata temu – wiosną 2014 r. Gdy już jednak z Polski poszedł na Wschód sygnał, że ze spraw zagranicznych interesuje nas nie tylko historia, to polityka europejska zabuksowała na roszadach personalnych.

Dużo się debatuje nad tym, czy pisać nowy traktat. Nie trzeba być Metternichem, by rozumieć, że żaden dogmatyzm w tej sprawie nie jest Warszawie na rękę. Ostatecznie chodzi o politykę. Nasze cele możemy uzyskać tak poprzez nowy traktat, jak i poprzez użycie obecnego. Trzeba tylko sprytu i dobrego pomysłu. Rozmaite pomysły urządzenia Unii, które światło dzienne ujrzą przed Bożym Narodzeniem (po wyborach we Francji, Holandii i w Niemczech), gdzieś już na pewno powstają. Jeśli na poniedziałkowe spotkanie w Paryżu, zorganizowane tuż przed szczytem UE, zaproszono oficjalnie tylko przedstawicieli Francji, Niemiec, Włoch i Hiszpanii, to tylko możemy sobie wyobrazić, że w kuluarach aż furczy (czy z naszym udziałem?) od politycznej roboty.

Za tydzień, a najdalej za miesiąc, będzie już jasne, czy Tusk czy nie Tusk. To stara zasada: jeśli chcesz coś wrzucić do polskich telewizji, nie piszesz rzetelnego artykułu w „Rzeczpospolitej", ale podrzucasz jedno zdanie do „Financial Timesa", którego wszyscy się uczepią. Na tym można zbudować każdy serwis wieczoru. A polityka, szczególnie europejska, to nie tylko jedna nominacja. Skupiona na wyliczankach nazwisk polityczna elita Polski (obóz władzy, ale też opozycja) jest już chyba blisko przeoczenia realnych procesów w Unii. Czytając z wypiekami na twarzy „informacje z pewnych źródeł" podawane przez zachodnią prasę, gotowiśmy jako państwo zagapić się jak dzieci. A potem znajdziemy pod choinką Unię dwóch prędkości, którą na pocieszenie nazwiemy sobie „Unią Elastyczną".