Listę można kontynuować. U nas wszystko to jednak zeszło na dalszy plan w obliczu nagłego konfliktu między Polską i Izraelem.
Od razu muszę zaznaczyć, że nie podzielam katastroficznych opinii ani moralnego wzmożenia, które towarzyszą od ponad tygodnia polsko-izraelskiemu kryzysowi. Nie lekceważę tego konfliktu. Jest on nieprzyjemny, rodzi różne problemy i pewnie można go było uniknąć. Ale być może w dalszej perspektywie wyjdzie on nam na dobre.
Po pierwsze, uczymy się używać własnego państwa, a raczej uświadamiamy sobie, jakie wielkie mamy tutaj deficyty do nadrobienia. Nasza sytuacja nie jest wcale zła, jeśli pamiętać, że z krótkim wyjątkiem okresu międzywojnia państwa długo nie mieliśmy. Teraz je mamy i musimy się uczyć go używać, tak by osiągać cele i unikać niepotrzebnych porażek. I to dobrze, że ten przyśpieszony kurs prowadzenia państwa przechodzi obecnie polska prawica.
Po drugie, nasze relacje z innymi państwami przechodzą konieczny proces urealnienia. Słabością polskiej polityki zagranicznej po 1989 r. było często to, że wobec partnerów wyrażała ona nasze wyobrażenia i życzenia, niekiedy motywowane historycznie, niekoniecznie osadzone w rzeczywistości. Sojusze i relacje lepiej budować na realnej podstawie.
Po trzecie, obecny konflikt z Izraelem powinien wpłynąć choć trochę tonująco na naszą politykę wewnętrzną, która za sprawą różnych radykałów – w obozie rządzącym i w opozycji – zaczęła momentami kompletnie odrywać się od rzeczywistości. Zderzenie się z nią jest często warunkiem przywrócenia zdrowego rozsądku. Konieczność uczenia się kierowania własnym państwem powinna być w tym pomocna.