W Polsce z każdym rokiem przybywa urzędników. Kolejne rządy obiecują, że zmniejszą ich liczbę. Ma za tym przemawiać ekonomiczna efektywność. Sprawne państwo ma być bowiem również tanie. A jak może być tanie, skoro armia urzędników rośnie?
Zmniejszenie zatrudnienia w administracji publicznej zapowiadało zarówno PiS, gdy było u władzy w latach 2005–2007, jak i PO. W kampanii wyborczej w 2005 r. PiS obiecywało redukcję zatrudnienia o 20 proc. W sumie za jego rządów w administracji publicznej przybyło 13 tys. miejsc pracy. Ale o równie głębokich cięciach mówiła w przedwyborczych obietnicach PO. W dwa lata po objęciu rządów wciąż zakładano redukcję urzędników o 10 proc. W sumie za rządów PO przybyło ich ok. 60 tys. Licząc od 2005 r., ich liczba zwiększała się co roku średnio o ok. 7,3 tys.
Rodzą się więc dwa pytania – dlaczego politycy dwóch wręcz wrogich sobie partii zwykle obiecują to samo, czyli zwolnienia urzędników? No i dlaczego obu partiom, gdy przejmują już władzę, niemal równie skutecznie się to nie udaje?
Wygląda na to, że redukcje zatrudnienia są obiecywane, bo społeczeństwo tego oczekuję. Warto więc obiecywać. A dlaczego się nie udaje? Najprawdopodobniej dlatego, że choćby z racji dużego napływu środków unijnych administracja publiczna ma coraz więcej pracy. Istnieje też teoria mówiąca o tym, że strukturom regionalnym zwycięskiej partii też należą się jakieś łupy za wkład w zwycięstwo. Te drugą teorię trudno jednak obronić – mówiąc eufemistycznie, materiał dowodowy nie jest najwyższej jakości. Może więc zwolnienia wyglądają na korzystne ekonomicznie, ale społecznie wcale takie nie są?
Nie bez znaczenia jest też nastawienie społeczeństwa – a to urzędników nie ceni, nie szanuje, niejednokrotnie zarzucając im obijanie się i negatywne nastawienie do obywateli, zwanych w spadku po PRL petentami. W odbiorze społecznym pojawia się więc utrudniająca obywatelom życie grupa, która nie pracując wydajnie, tak naprawdę pozostaje na utrzymaniu państwa.