Kryzys uchodźczy i problemy społeczno-ekonomiczne trapiące rozwinięte gospodarki umożliwiły fali populizmu zdominowanie przestrzeni publicznej w Europie i USA. Nie pierwszy raz w historii winą za niepowodzenia i dolegliwości państwa obarcza się obcych.
Antyimigracyjną retorykę i związane z nią niepokoje możemy zauważyć w Wielkiej Brytanii. Theresa May w przemówieniu na kongresie Partii Konserwatywnej oskarżyła imigrantów o „zabieranie pracy Anglikom, przyczynianie się do ubożenia angielskiego społeczeństwa i osłabianie spójności społecznej". W ustach szefa rządu Wielkiej Brytanii słowa te mogą dziwić. Wśród chaosu wywołanego decyzją o brexicie nadszedł dobry moment na podsumowanie korzyści, jakie osiągnęła gospodarka tego kraju dzięki swojej otwartości na imigrację.
Mit spadku płac
Często stosowanym przez przeciwników imigracji argumentem jest spadek wynagrodzeń rdzennej ludności. Badacze są jednak zgodni, że wpływ imigracji na wynagrodzenia i poziom zatrudnienia na rynkach lokalnych jest nieznaczny. Jednocześnie gospodarka zyskuje dobrze wykwalifikowanych pracowników.
Ludzie, którzy od 2000 r. przybijają do brzegów Wielkiej Brytanii, są lepiej wykształceni niż sami Brytyjczycy. Wykształcenie wyższe ma 25 proc. imigrantów z krajów A10, czyli Polski i innych, które wraz z nami weszły do UE, i 64 proc. z UE15, czyli starej Unii. Wśród urodzonych na Wyspach współczynnik ten wynosi 24 proc.
To znacząca oszczędność z perspektywy brytyjskiego budżetu. Rzadko porusza się tę kwestię, jednak ten intelektualny „posag" wnoszony przez imigranta wiążącego się z Wielką Brytanią pozwolił od 2000 r. zaoszczędzić już ponad 8,6 mld funtów na samych kosztach edukacji. Szacuje się, że przez ostatnie 20 lat ludzie, którzy przybyli na Wyspy, wnieśli na tamtejszy rynek pracy „kapitał ludzki" wart 49 mld funtów. Przynajmniej tyle musieliby zapłacić mieszkańcy Zjednoczonego Królestwa, żeby osiągnąć obecny poziom umiejętności pracowników, gdyby w latach 90. wprowadzono restrykcyjną politykę imigracyjną.