Londyn zapowiedział w nim, że po Brexicie system prawny obowiązujący w Irlandii Północnej będzie taki sam, jak w reszcie Zjednoczonego Królestwa. Oddalił w ten sposób obawy Unionistów z Ulsteru, że rozwód z Brukselą jest pierwszym krokiem do zjednoczenia Zielonej Wyspy.
Ale jednocześnie ten sam kompromis zakłada, że jeśli Wielka Brytania nie będzie częścią unii celnej i wspólnego rynku, to wówczas kluczowe dla utrzymania swobody przemieszczania się przez granicę Irlandii Północnej i Republiki Irlandii obszary współpracy zostaną utrzymane. Tym razem chodziło o uspokojenie rządu w Dublinie, ale także zwolenników radykalnego zerwania z Unią w brytyjskim rządzie, w tym szefa MSZ Borisa Johnsona, poprzez pokazanie, że twardy rozwód z Brukselą jest wciąż możliwy.
Problem tylko w tym, że nie da się pogodzić wody i ognia, uniknąć kontroli na granicy Ulsteru i jednocześnie wyjść ze wspólnego rynku. Theresa May zyskała więc dzięki temu kompromisowi nieco czasu, ale niewiele więcej. Tym bardziej, że - jak trafnie zauważył szef Rady Europejskiej Donald Tusk - nadal nie wiadomo, czego Londyn chce od przyszłej współpracy z Unią.
Irlandczycy zgodzili się na takie rozwiązanie, bo alternatywa byłaby dla Dublina jeszcze gorsza. W końcu brak jakiejkolwiek umowy między Wielką Brytanią i Unią oznaczałby, że Wyspę przedzieliłaby najbardziej szczelna z wyobrażalnych granic, na której należałoby kontrolować dosłownie wszystko.
Ale Unioniści z Ulsteru także mieli interes w złagodzeniu swoich żądań. Upadek rządu May i przedterminowe wybory mogą przecież otworzyć drogę do władzy dla lidera Partii Pracy Jeremy’ego Corbyna, który od lat sprzyja Dublinowi a nawet popiera zjednoczenie Wyspy.