Dobra jest taka, że spada cena ropy, bo członkowie OPEC, światowego kartelu jej eksporterów, nie dogadali się w sprawie ograniczenia wydobycia tego surowca i wywołania zwyżki notowań. Dzięki temu w najbliższym czasie cena benzyny w Polsce – obecnie średnio 4,27 zł za litr – ma szansę spaść do 4 zł, czyli do kwoty zbliżonej do tej, którą dziś płacimy za olej napędowy.
Zła wiadomość jest taka, że pewnie długo takimi cenami cieszyć się nie będziemy, bo rządząca Polską partia nerwowo szuka źródeł zasilania państwowej kasy. Przyzwolenie na rozpoczęcie podwyżek podatków przyszło wczoraj z najwyższych kręgów Prawa i Sprawiedliwości. Prezes Jarosław Kaczyński w wywiadzie dla tygodnika „W Sieci" przyznał, że rządzący niepotrzebnie nerwowo zareagowali „na propozycję podniesienia o kilka groszy" opłaty paliwowej doliczanej do cen oleju napędowego i benzyny. To ważna deklaracja.
Minister infrastruktury półtora tygodnia temu mówił, że dzięki podwyżce opłaty o 10–20 gr za litr (co, uwzględniając wpływy z VAT, oznaczałoby wzrost cen o 12–25 gr/litr) uzbierałby w ciągu dziesięciu lat dodatkowe 20–40 mld zł na inwestycje drogowe. Ale jeszcze tego samego dnia w popłochu wycofał się z tej zapowiedzi, zaprzeczając, by rząd przygotowywał się do podwyżki.
Co prawda pieniądze z opłaty paliwowej są znaczone: gdy ją wprowadzano, miały iść wyłącznie na budowę dróg. W przeszłości uczyniono jednak wyłom, kierując jedną piątą wpływów na koleje. Nic więc nie stoi na przeszkodzie, by nowy rząd, podnosząc opłatę, podał jeszcze inne wzniosłe cele godne dofinansowania z rachunków Polaków za benzynę.
Pokusa jest duża, bo przyszłoroczny budżet będzie napięty – nadal brak źródeł pełnego finansowania dla programu 500+. Kieszenie kierowców czy kasy sieci handlowych (rząd nie rezygnuje z podatku obrotowego) na pewno nie będą jedynym źródłem dodatkowych dochodów. Gdy generalnie ceny spadają (deflacja), wyborcy łatwiej przełkną gorzką pigułkę wyższych podatków. Tyle że wcześniej czy później deflacja zniknie, a wyższe daniny zostaną.