Kupił go za pieniądze zarobione na saksach w Norwegii, gdzie z bratem malował domy pod słynną skocznią Holmenkollen w Oslo. Teraz jego 180 tirów kursuje po całej Europie.

To przykład, jakich setki w branży transportowej. Polskie firmy prywatne, budowane od zera i niekorzystające z pomocy państwa, zbudowały prawdziwą potęgę. Kontrolują teraz 27 proc. rynku przewozów międzynarodowych, co daje nam pierwsze miejsce w Europie. Nasza flota tirów, ze średnią wieku wynoszącą dwa lata, jest najnowsza i najnowocześniejsza na kontynencie.

To budzi zazdrość i obawy. W efekcie polskie firmy padają ofiarą nasilających się działań protekcjonistycznych. Np. UE wyraźnie zmierza ku unifikacji kwestii ochrony socjalnej i może mieć ona priorytet przed wolnością handlu. Stąd lansowane na Zachodzie pomysły płacy minimalnej dla zagranicznych kierowców. To tendencja dla nas niebezpieczna. Kupując nowe tiry, polskie firmy zadłużyły się na łącznie 30 mld zł i muszą mieć z czego to spłacać.

Próby ochrony własnego rynku przez coraz liczniejsze kraje unijne dotykają też polskiej branży spożywczej. Czeski rząd przyjął niedawno propozycję zmian w ustawie o artykułach żywnościowych, która ma zwalczać praktyki oznaczania jako produkty czeskie wyrobów jedynie tam zapakowanych. Ma to uderzyć w nasze firmy, które zdominowały tamtejszy rynek. Coraz częściej wprowadza się podobne przepisy czy kosztowny wymóg certyfikacji, gdy nie skutkują werbalne ataki, czarny PR i zwiększone kontrole „dla dobra konsumentów".

To smutne, kiedy często wolny wspólny rynek okazuje się fikcją. Jednocześnie trudno nie być dumnym, gdy nasze produkty i usługi budzą strach firm i polityków w Moskwie, Pradze czy w Berlinie.