Politycy grzmią, że wojsko nie zostało skierowane na obszary objęte skutkami piątkowych nawałnic natychmiast. MON odbija piłeczkę i twierdzi, że reakcja na wystąpienie wojewody pomorskiego była najszybsza z możliwych. Wiceminister Michał Dworczyk zapewnia, że od momentu wystąpienia do wysłania w region objęty klęską wojska minęło pięć godzin. Jak podaje MON, w powiatach objętych skutkami katastrofy działa 200 wojskowych, którzy mają do dyspozycji m.in. amfibie i spychacze.
Wojskowi usuwają drzewa, gałęzie, konary, udrażniają koryto Brdy, ściągają wiatrołomy z dróg. To przeważnie żołnierze wojsk inżynieryjnych.
Zgodnie z programem zarządzania kryzysowego w gotowości jest blisko 9,5 tys. żołnierzy w całym kraju, mają do dyspozycji blisko tysiąc sztuk sprzętu, w tym śmigłowce. Czekają tylko na moment, gdy władze cywilne – w tym wypadku wojewoda – zwrócą się do MON. Dopiero wtedy wojsko może zostać skierowane w rejon kataklizmu. Opozycja doskonale o tym wie, bo te same procedury obowiązują od lat.
Ale politycy opozycji nie odpuszczają. Chętnie widzieliby w tym regionie Wojska Obrony Terytorialnej, czyli te same jednostki, które krytykują, określają jako wojska Macierewicza i obiecują, że po dojściu do władzy je zlikwidują.
Mają rację, że w miejscach, gdzie doszło do kataklizmów, np. nawałnic, powodzi, strażaków i inne służby powinni wspierać żołnierze WOT. Takie bowiem ma być ich zadanie. Jest jednak pewne „ale".