Najczęstszy argument, który pada ze strony polityków partii rządzącej lub jej sympatyków w sprawie uchodźców, brzmi: na polskich ulicach jest bezpiecznie, bo rząd ich nad Wisłę nie wpuścił. Po każdym zamachu terrorystycznym w Europie padają te same słowa: u nas nie ma zamachów, bo nie przyjęliśmy uchodźców. Tyle tylko, że oba twierdzenia nie wytrzymują konfrontacji z rzeczywistością.
Uchodźców w ramach relokacji zgodnie z decyzjami Rady Europejskiej z 2015 roku nie przyjęły tylko Polska, Austria i Węgry. Łotwa przyjęła 56 proc. pierwotnej kwoty, Litwa – 35 proc., Estonia – 30 proc., Słowenia – 26 proc., Rumunia 15 proc. Czy w ostatnim czasie w tych krajach doszło do zamachów terrorystycznych? Czy na ulicach nagle przestało być bezpiecznie? A może wcale nie chodzi o bezpieczeństwo, lecz o wykorzystanie lęków przed obcymi do budowy politycznego kapitału.
Inny, często spotykany argument brzmi: a czy pan przyjął już pod swój dach uchodźców? Pomijając demagogię i insynuowanie hipokryzji współdyskutantowi (nie masz prawa mówić o uchodźcach, skoro nie przyjąłeś ich sam do domu, my nie chcemy ich ani w naszych domach, ani w naszym państwie), argument ten oparty jest na fałszywym założeniu. Jeśli bowiem ktoś krytykuje np. rząd za to, że jest niechętny uchodźcom, to nie odnosi się to do decyzji ministrów jako osób prywatnych, lecz do ich działań publicznych i politycznych. Jeśli ktoś krytykuje państwową służbę zdrowia, to nie oznacza, że powinien zmienić swój dom w szpital. Prawa do dyskusji o edukacji nie daje mi to, że prowadzę w domu bezpłatne korepetycje.
Kiedy w Polsce dojdzie do tragicznego wypadku lub ktoś zginie na ulicy zakatowany przez chuliganów, politycy lubią załamywać ręce nad społeczną znieczulicą. Wciąż mówią o tym, że trzeba podkreślać pewną wrażliwość na potrzeby osób, które żyją wokół nas. Że trzeba zwracać uwagę na otaczające nas zło.
Teraz zaś przy okazji debaty o uchodźcach obywatele odbierają od polityków lekcję znieczulicy. I niemal codziennie słyszą, że najważniejsze jest ich własne bezpieczeństwo.