Byłem młodym żołnierzem syjonistycznej sprawy. W wieku ośmiu lub dziewięciu lat, we wczesnych latach 50., w piątkowe popołudnia pojawiałem się na stacji metra na linii Nostrand Avenue na nowojorskim Brooklynie uzbrojony w małe blaszane pudełko na monety. Pasażerowie wsiadający i wysiadający z pociągów, spieszący się do domu przed zachodem słońca, zatrzymywali się, by wrzucić do mojej puszki pięciocentówkę, dziesięciocentówkę lub ćwierćdolarówkę. W ten sposób witali szabat, dając datki na cele charytatywne, utrzymując nieliczne szkoły i sierocińce w żydowskiej ojczyźnie oraz pomagając rozkwitać pustyni w kraju, który wyłonił się z brutalnej wojny z arabskimi sąsiadami po niemal całkowitym unicestwieniu europejskich Żydów, zbrodni, na którą świat nie znał jeszcze nazwy. Nigdy nie odszedłem od mojego poglądu, że naród żydowski ma pilną potrzebę i słuszne roszczenie do ziemi Izraela. Przekonałem się jednak, że inna grupa etniczno-kulturowa również ma do niej prawo. Są Palestyńczykami, potomkami Arabów, którzy wywodzą się z terenów dzisiejszego Izraela.