Mogę tylko zgadywać. Albo to jest wezwaniem do boju urbis et orbis, w stylu pięknego hymnu anglikańskiego: „Onward Christian sioldiers, marching as to war...". I jeśli tak jest, to byłoby to groźne, bo nie wiadomo, kto ma walczyć z kim i o co. Albo to jest wezwanie do reorganizacji systemu opieki medycznej według zasady: niech katolicy leczą po katolicku, a inni lekarze w oparciu własne zasady. To też byłoby groźne, a co więcej, gdyby to o to chodziło, to wbrew tytułowi, ta deklaracja nie dotyczyłaby wiary, tylko żądałaby powołania osobnych klinik dla katolików. Może naprawdę o to chodzi. Bo poważny katolik deklarację wiary złożył dawno temu, albo sam przed kapłanem, albo rodzice chrzestni w jego imieniu. A później, jak każdy inny człowiek religijny, każdy katolik trzyma się swej wiary słabiej lub mocniej, ale to jest jego sprawa, ewentualnie jego spowiednika, ale nie szpitala i pacjenta. Większość z nas niekoniecznie chce wiedzieć, kto z katolików-lekarzy przeżywa rozterki duchowe i zmusza się publicznymi deklaracjami do wzmocnienia wiary. Takie przypadki nagłego „coming-out" są – moim zdaniem – zawsze dość podejrzane. Szefom klinik też taka wiadomość nie jest do niczego potrzebna. Przecież nikt nie przymusza w Polsce lekarza, by robił coś, na co nie ma ochoty. Lekarz ma bezwzględny obowiązek ratować życie pacjenta tylko w sytuacji nagłego zagrożenia życia. Poza tą sytuacją leczy dobrowolnie i wykonuje te zabiegi, na których się zna i które chce wykonać. Nie żąda się od chirurga, by leczył gardło, albo od pediatry, by zajmował się artretyzmem. Nie wierzę zatem, że zmusza się lekarzy-katolików do wykonania np. zabiegu przerywania ciąży w przypadkach dopuszczonych przez prawo. Odwrotnie, ciągnie się w Polsce problem cichej odmowy, czy zmowy – jak pamiętamy ze sprawy p. Alicji Tysiąc. Nawet w przypadku, gdy istnieją prawnie dopuszczone powody do usunięcia płodu, wiele klinik odmawia, i nie wiadomo, dlaczego. Boją się dochodzenia, szykan, ostracyzmu? Czy odmawiają tam, gdzie pracują lekarze-katolicy, czy tam, gdzie szefami są dyrektorzy-katolicy? Nikt tego nie badał. Różnie lekarze odmawiają, jedni powołując się na rejonizację, inni na urlop ginekologa, inni chowają się za długą kolejką. Może zwolennicy deklaracji chcą nasilić tę patologie, by łatwiej przeforsować ustawy o ochronie życia poczętego. Nie wiem.
A może jest to deklaracja skierowana do pacjentów, by żyli bardziej po katolicku?
Nie wykluczam. Ale do których pacjentów? Niewierzących czy nierozgarniętych? Nikt przy zdrowych zmysłach nie idzie do katolika z prośbą, by zrobił coś, czego katolikowi robić nie wolno. Asysta przy samobójstwie, aborcja bez medycznych wskazań i eksperymenty na płodach są w Polsce prawnie niedopuszczalne, i przypuszczam, że o to nikt nie prosi. Środki antykoncepcyjne najczęściej kupuje się bez recepty. Zapłodnieniem in vitro lekarze katolicy się nie zajmują. Kto więc składa lekarzom-katolikom niestosowne propozycje? Co najwyżej ktoś, kto nie wie, że jego lekarz jest nieugiętym katolikiem. Ale wiec jeśli istotnie o to chodzi w Deklaracji, to jest to źle adresowany dokument. Czy pacjenci mają przechowywać w domu i aktualizować listę lekarzy, którzy się wpisali? Czy przed pójściem do szpitala mamy sprawdzać, co, kto, gdzie zadeklarował? To absurd. Jeśli lekarz chce być w pracy nieugiętym katolikiem i zamierza bezpośrednio po porodzie szykanować kobietę, o której się dowiedział, że jej ciąża pochodzi z in vitro, to niech to napisze na drzwiach szpitala, a nie w Deklaracji Wiary. Niech pacjentki do niego nie przychodzą i niech nie musza szperać w dokumentach z intencjami religijnymi.
Ale to dla lekarza i dla pacjentki niemiła sytuacja, gdy dochodzi do religijnego konfliktu.
To prawda, że niemiła, ale tego konfliktu można uniknąć. W prawie obowiązuje bardzo dobra zasada. Nawet jeśli ktoś popełnił przestępstwo, nadal pozostaje pod opieką prawa. Jeśli mi ktoś na moich oczach próbuje ukraść samochód, a ja go dopadnę i zdołam wywlec z auta, to i tak nie mam prawa nic z nim zrobić, pobić czy zastraszyć. Prawo broni także złodzieja. Medycyna jest także dla niekatolików. Czyli, musimy nauczyć się poskramiać oburzenie moralne na ludzi, których nie lubimy. Lekarz-katolik ma prawo nie lubić kobiet, które chcą się pozbyć płodu lub które uparcie chcą zajść w ciążę. To jest nie-po-chrześcijańsku tak bardzo ludzi nie lubić, ale lekarz-katolik ma do tego prawo. A jeśli podpisze Deklaracje, to nawet ma obowiązek. Jednak od nielubienia do szykan jest droga daleka. Nie wolno kobiecie po porodzie przez pół doby odmawiać pokazania dziecka, bo dziecko jest z in vitro. Nie wolno kobiety mającej prawo przerwać ciążę odsyłać z jednego szpitala do drugiego i czekać, aż prawnie dopuszczony termin minie. Lepiej napisać na drzwiach: „Uwaga! Ten szpital nie tylko leczy, ale leczy i nawraca". Wtedy nikt tam nie będzie przychodzić, kto potrzebuje tylko pomocy medycznej. Choć oczywiście powstaje inny problem. Dlaczego taki szpital ma być opłacany z podatków? Podatki są na leczenie, a nie na leczenie i nawracanie. Kto chce robić jedno i drugie, powinien się przenieść do prywatnej kliniki. Zresztą nie widzę w tym nic złego, by lekarze-katolicy zakładali własne kliniki i tam stosowali tylko katolicką medycynę. Uważam, że nawet należy im się wtedy częściowa refundacja. Ale ci lekarze nie mogą monopolizować publicznej opieki medycznej. Nie mogą przenikać do NFZ lub publicznie wzywać do odmawiania prawnie dopuszczalnych aborcji pod pozorem, że tego żąda prawo boże. Jeśli jacyś katolicy odczuwają potrzebę wzmożenia zabiegów misyjnych w Polsce, to niech to mówią otwarcie, a nie manipulują chorymi ludźmi. Niech budują własne kliniki, a nie podpisują Deklarację Wiary. Wolałbym jednak, by lekarz był wyłącznie lekarzem, a nie jednocześnie lekarzem i misjonarzem. Nawet najbardziej nieugięty lekarz-katolik może się chyba pogodzić z myślą, że ktoś inny będzie w szpitalu robić wszystko, o co prosi pacjent, co dopuszcza medycyna i na co zezwala prawo. A swój zapał misyjny ograniczy do wskazania wyleczonemu drogi do najbliższego kościoła.
No ale co wtedy z prawem bożym?