Aleksander Doba był jednym z najsłynniejszych polskich podróżników. Imponował i inspirował. Lubił powtarzać za himalaistą Krzysztofem Wielickim, że lepiej żyć przez jeden dzień jak tygrys niż sto lat jak owca. Był zarówno tygrysem, jak i wilkiem morskim. Mając 65 lat, jako pierwszy przepłynął kajakiem Ocean Atlantycki, używając tylko siły własnych mięśni.
Latał szybowcem, pływał na jachcie i skakał ze spadochronem. Kiedy ludzie zaglądali mu w dowód, wyjaśniał, że wszyscy mamy ten sam wiek: dwudziesty pierwszy.
Miał w sobie coś z buntownika, który ucieka od cywilizacji, ale kocha świat. Nie znosił, kiedy ktoś nazywał go szaleńcem. Był inżynierem, co zobowiązywało. Unikał improwizacji, zawsze miał precyzyjny plan.
Szukał wyzwań, uważał się za turystę. Czytelnicy „National Geographic" w 2015 roku wybrali go na Podróżnika Roku. Dostał Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski i Medal Stulecia Odzyskanej Niepodległości.
Pierwszy raz wsiadł do kajaka, kiedy miał 34 lata. Opłynął Bałtyk i Bajkał, przemierzył polskie wybrzeże. Atlantyk samotnie pokonał trzykrotnie, zawsze inną trasą. Ostatnia wyprawa, z 2017 roku, była najtrudniejsza. Ruszył 7-kilogramową łupiną z New Jersey i w 110 dób – upierał się, żeby używać właśnie takiej miary – pokonał 8109 km i zacumował we francuskim Conquet. – Zakończyłem odyseję. Mam teraz spokój, więcej wypraw oceanicznych nie planuję – zapewniał.