Król Filip napisał list do prezydenta Konga, w którym wyraził żal za cierpienia wyrządzone przez Belgię w okresie kolonialnym. Główny francuskojęzyczny dziennik „Le Soir" zatytułował swój komentarz: Wreszcie gest, który uszlachetnia króla i jego kraj. Zgadza się pani z taką oceną?
Sama inicjatywa napisania listu i jego treść: uznanie aktów przemocy z okresu kolonialnego, uznanie rasizmu dziś i zachęta do stworzenia komisji parlamentarnej, to wydarzenie o znaczeniu symbolicznym i historycznym. Nigdy w Belgii monarcha nie mówił w ten sposób o kolonizacji. Nie należy więc tego pomniejszać, to bardzo ważny i dobry krok. Natomiast powiedzenie, że to uszlachetnia kraj czy rodzinę królewską – na to jest chyba za wcześnie. Trzeba poczekać na skutki tej inicjatywy, a zwłaszcza na wyniki prac komisji.
Dopiero po tylu latach byłe imperium kolonialne, jak Belgia, przyznaje się do grzechów z przeszłości. Trochę późno. Jak to wygląda w innych krajach?
To stosunkowo nowe zjawisko. W tym roku król Holandii w czasie wizyty w Indonezji przeprosił za okres kolonialny. Włochy wobec Libii zrobiły to dziesięć lat temu. Niemcy uznały ludobójstwo w Namibii. W ubiegłym roku prezydent Macron też uznał kolonizację za błąd. Jest więc pewna dynamika w Europie Zachodniej, niektórzy przywódcy zaczynają o tym otwarcie mówić. Debata trwa od pewnego czasu, ale takie deklaracje są nowością.
Dlaczego teraz?